O edukacji również domowej, która niegdyś nie raz spędzała mi sen z powiek, dziś stanowi nowe wyzwanie, rozbudza ciekawość i kreatywność, daje radość i spełnienie. A wszystko za sprawą moich dzieci. Kto by pomyślał...

poniedziałek, 9 lutego 2015

"Pytają wszyscy...

..skąd jesteś i co robisz." Z pewnością wielu zna piosenkę w wykonaniu Katarzyny Groniec "Szyba".
Taaa, pytają, no, bądźmy uczciwi, może nie wszyscy, ale znajdzie się kilkunastu ciekawych o co "kaman" z tą naszą edukacją domową.
Tak naprawdę sama wciąż to rozgryzam, wszak nowi jesteśmy w tym świecie, nawet rok nie upłynął jeszcze, więc wciąż się ogarniamy z nową rzeczywistością.
Bo nie ma jak jednoznacznie i krótko opisać co niesie ze sobą edukacja domowa, no niby jak? To nie jest prosta sprawa, skoro zewsząd słyszy się o tej formie nauki głównie negatywy. Hmmm, jakby nie patrzeć do niedawna sama byłam jej przeciwniczką :P
Natomiast mogę długo wymieniać, punkt po punkcie, dlaczego na to się zdecydowałam. Niektóre z tych punktów pozostawiam dla ścisłego grona wtajemniczonych. I tak niech pozostanie. Tu opiszę najważniejsze, dziś punkt pierwszy, otóż:

1. ADHD. Taaa, zwyczajnie, prosto i prozaicznie. Lecz właśnie to prozaiczne ADHD odegrało w tym najważniejszą rolę. Szczególnie, że zaburzenie to dotyczy mojego własnego dziecięcia. Męczył się chłopak okrutnie, męczyliśmy się i my, rodzice równie okrutnie. Szkoła, przy całej swej wspaniałości jaką dawała w chwili przebywania w niej naszych latorośli (mam tu na myśli ODDECH i SPOKOJNOŚĆ jaka następowała gdy dziatwa opuszczała progi domu ), niestety nie dawała rady z potrzebami Syna. Niby grało, niby Syn zadowolony, ba, nawet jakby lubiący miejsce... Jednak z biegiem czasu widziałam ile wysiłku go kosztuje funkcjonowanie w grupie. A żeby funkcjonował, co więcej, był akceptowany faszerowany był lekami... I tu pies najbardziej pogrzebany.
Leki kosztowały najbardziej mnie. Nie finansowo, psychicznie, więc jakby gorzej. Zmiany jakim podlegał Syn po podaniu leku były znaczne. Niby oczekiwane... No ale... Ja się martwiłam. Bo co z tego, że w szkole było super, skoro po powrocie do domu była katorga. Codzienne mierzenie się ze zbuntowanym małolatem, wrzeszczącym, wyzywającym, autoagresywnym, i beznadziejnie nieszczęśliwym kosztowało mnie mnóstwo zdrowia. Jego zapewne też. Tylko, że on w końcu zostawał (przeważnie) wyciszony i zaopiekowany (jak nie, obrywało się rodzinie), a ja czołgałam się do pracy, całkiem wycieńczona i równie nieszczęśliwa. Jak ta tytułowa szyba. Niby wszystko widać jak na dłoni, a jak co do czego to mur.
Co tam ADHD powiecie. Pewnie, że co tam przy tych wszystkich okropnych choróbskach świata, takie ADHD to pikuś jeno. Taaa, ale spróbujcie tak godzinkę wytrzymać z nabuzowanym i cholernie nieszczęśliwym nieletnim. Zmienicie zdanie nieodwracalnie :P
Co z tego że faszerowałam młodego lekami, skoro ich działanie ograniczone było do czasu jego przebywania w szkole, po szkole jak wyżej. Poza tym, i to chyba najważniejsze, kto myślący chce faszerować dzieciaka chemią ( nie wymieniam celowo składu, kto chce niech sam sobie znajdzie i poczyta), tylko po to żeby ładnie funkcjonował w szkole i miał kolegów... Bez przesady. Wiem kogo wychowuję, jakim jest człowiekiem, i jakim człowiekiem chciałabym by był w przyszłości. I wiecie co? Wcale mi nie zależy by był akceptowany za cenę utraty zdrowia. Synu rezolutny jest. Wiedzę chłopina ma jak należy, a nawet jakby na wyrost. Kolegów też ma, w nowym środowisku też się odnajduje bez problemów, więc po kiego mam go faszerować badziewiem? Dla nauczycieli, żeby łatwiej mieli? Hmmm, cóż, nie zależało mi na tym w ogóle :P
Pewnie jestem aspołeczna, trudno, priorytety mam inne.
Wiadomo, jeśli odstawię leki zacznie się polka w szkole. Dywanik za dywanikiem , kary, nagany... Takie właśnie mieliśmy początki, zanim Synu nie został zdiagnozowany. Do tego różne dziwne podejrzenia, oskarżenia i zażalenia, ech, dnia bez "atrakcyjnych" uwag personalnych nie było. A potem jeszcze wybór: podajemy leki czy nie... Myślicie, że łatwo tak podjąć decyzję skoro wszystko przemawia za faszerowaniem, bo niby łatwiej młodemu będzie... I teoretycznie było. Przez chwilę, i pod warunkiem że lekcji było 4. Piata godzina lekcyjna był ponad możliwości młodego. Ewidentnie następowało przeciążenie, co pociągało za sobą zmęczenie, efektem czego były uwagi za nieuwagę, brak pracy na lekcji, przeszkadzanie kolegom (choć akurat oni za złe nie mieli :P), pyskowanie nauczycielowi... Choć to ostatnie to nie do końca, bo jakby nie patrzeć elokwentny Synu jest bardzo, więc u sześciolatka wówczas, pojawiała się bardziej dyskusja poparta konkretnymi argumentami, jak na ten przykład:" pięć godzin w szkole, to powyżej moich możliwości, więc musi pani zrozumieć że ja nie dam rady wytrzymać grzecznie..." Potem ten sam argument pojawiał się w rozmowie ze mną po powrocie ze szkoły, mówiony na jednym wdechu: mama, dostałem uwagę za to że byłem niespokojny i nie dawałem rady pracować na lekcji ale musisz to zrozumieć i wybaczyć ponieważ to była ostatnia lekcja, a sama wiesz że piąta czy szósta lekcja to naprawdę za długo dla mnie" :P Ktoś by nie zrozumiał i nie wybaczył? Ja rozumiałam, i coraz bardziej podważałam zasadność podawania leku. Dwa lata zajęło mi podjęcie decyzji o przejściu na edukację domową. Dwa lata faszerowania dziecka lekami, które właściwie na niewiele się przydawały.
Przetrwaliśmy zerówkę i pierwszą klasę. Przetrwaliśmy codzienne domowe awantury, oskarżenia, uwagi, "dobre rady" tzw. " życzliwych", podejrzenia, obgadywanie za plecami. Przetrwaliśmy, nabraliśmy dystansu i zdobyliśmy się na odwagę. Jesteśmy w Edukacji Domowej, świadomie, dobrowolnie i z nieprzymuszonej woli. Choć czasem czuję, że walę głową w mur, jestem zmęczona i zniechęcona, jestem zadowolona.  Ha! Co więcej, daje mi to całe mnóstwo radochy i satysfakcji. Czuję, że TA zmiana była konieczna byśmy wszyscy odzyskali pion, byśmy poczuli stabilny grunt pod nogami. Nie myślcie sobie, że jest teraz słodko i przyjemnie. Są dni kiedy wszyscy na siebie warczymy, nie ma zmiłuj :) Ale jest łatwiej, spokojniej, ciekawiej i bardziej intensywnie. Jesteśmy razem, razem się uczymy, razem poznajemy, razem doznajemy.
I wiecie co jeszcze?
Synu od czerwca 2014 roku ani razu nie przyjął nawet najmniejszej dawki leku. Dajemy radę bez leku. Tyle ile musi Synu koncentruje się, polecenia wykonuje, wiedzę zdobywa i pogłębia - więc WARTO BYŁO :) I nic więcej mi nie trzeba.

czwartek, 22 stycznia 2015

Zawsze lubiłam domino. Śmieszne klocki o wielu możliwościach zastosowania w zabawie.
Swoje z dzieciństwa mam do dziś. Pilnuję by nie pogubiły się w szalonych zabawach moich własnych dzieci.
Kiedyś te klocki bywały całym światem, szczególnie gdy znów leżałam w łóżku zwalona kolejną anginą.
Bywało że zwykła, tradycyjna gra nie mogła się skończyć bo każde z naszej trójki musiało mieć po przynajmniej dwa zwycięstwa na swoim koncie. Ale czasami były wieżą, innym razem murem, czasami drogą dla resoraków brata, i wielokrotnie walutą.
Był czas, że jak za efektem domina, zabawy moje i rodzeństwa przybierały niecodzienny obrót albo nawet zasięg. Tak było w przypadku "namiotów" które budowaliśmy namiętnie, zbierając z całego mieszkania wszelkie koce i narzuty (kiedyś zdjęliśmy z okna nawet firankę - na "kryty taras"). Efekty naszej działalności obejmowały kolejne pokoje, wraz z niewielkim przedpokojem łączącym dwa z nich. Później okazało się, że może to być też atrakcyjna zabawa podwórkowa. I tak, zbierało się przy okazji kilkoro dzieciaków i budowało swoje "pokoje" wokół jednego "głównego". I nagle każdy miał własny namiotowy "pokój", ale pojawiał się też "sklep", "kwiaciarnia", "kawiarnia" a nawet "usługi transportowe", jeśli któryś z kolegów zdecydował się użyczyć swojego roweru, by przewieźć na siodełku delikwenta który musiał iść na obiad. O, to był dopiero dramat, w samym środku najfajniejszej zabawy OBIAD! Coś tak straszliwie prozaicznego, gdy w "kawiarni" można było kupić za klocek domino ciastko z kolorowego piachu z prawdziwą stokrotką !
Tak, to był ten czas, gdy nawet nie myślałam, że domino może mieć jeszcze wiele innych zastosowań a nawet znaczeń.
Takie zwykłe klocki, białe z czarnymi wydrążonymi kropeczkami, a całe mnóstwo wspomnień...
Dlatego domino pojawia się w tytule bloga. Każdego bowiem dnia układam swoje klocki życia, tak jak układa się domino, klocek przy klocku, aż do wykorzystania wszystkich.